SCHADT'S BRAUEREI BRUNSZWIK
Ciekawostka na piwnym szlaku
Brunszwik jest miastem o wspaniałej historii i tradycji. Korzeniami sięga IX wieku, kiedy to w rejonie dzisiejszego Targu Węglowego (Kohlmarkt) powstała osada, późniejsze Stare Miasto (Altstadt). Okres rozkwitu zawdzięcza księciu Henrykowi o przydomku Lew (Heinrich der Löwe), który w połowie XII wieku wybrał go na główną siedzibę. Wzniósł on zamek oraz katedrę św. Błażeja (St. Blasius), a miasto umocnił murami i fosami. Ponadto założył na północ od Starego Miasta - na terenach wokół kościoła św. Andrzeja (St. Andreas) - Nowe Miasto (Neustadt). Prawa miejskie Brunszwik otrzymał w 1227 roku, zaś od 1260 roku do połowy XVIII wieku był członkiem Hanzy. W tym czasie miasto słynęło z eksportowego piwa Mumme, o którym piszę obszernie w innym poście.
|
Na półkach miejscowych sklepów króluje lokalny Wolters - głównie w stylu helles i pils.
|
Choć Mumme jest obecne w mieście - dziś jest to grupa produktów, promowanych przez Miasto i dostępnych głównie w punktach informacji turystycznej - to trudno znaleźć lokal, w którym moglibyśmy napić się tego piwa. W restauracjach i pubach króluje piwo z browaru Wolters - owszem, położonego w Brunszwiku, nieopodal dworca głównego - jest to jednak browar przemysłowy, serwujący głównie tradycyjne niemieckie pilsy. Produkty z tego browaru dominują też w miejscowych sklepach. Oczywiście znajdziemy też lokale serwujące piwa z innych części Niemiec, np. dość popularny jest Dibels, a z pszenicznych piw Paulaner i Tucher. Wolters to piwo jak najbardziej pijalne, o łagodnym aromacie i wysyceniu, dobrze gaszące pragnienie w upalne dni (a takie właśnie były w trakcie mojej wizyty w tym mieście).
|
Widok ogólny na browar restauracyjny rodziny Schadt.
|
Zostawmy jednak na boku wyroby przemysłowe. W Brunszwiku znajdziemy ciekawy przybytek piwny. Jest nim Schadt,s Brauerei, założony w 1985 roku. Jak piszą o nim właściciele - pierwszy tego typu obiekt w północnych Niemczech. Krótkie poszukiwania w internecie - rzeczywiście, nie znalazłem starszego. W browarze warzone są cztery rozdaje piwa: pilzner, marcowe, pszeniczne i koźlak. Już na pierwszy rzut oka widać, że będzie konserwatywnie - a nawet ultra-konserwatywnie. W sumie to bardzo mi się to podoba. I tu pierwsze zaskoczenie. Lokal w niedzielę jest zamknięty na cztery spusty. Zresztą ogólne pustki szybko przekonują, że jest to pora rodzinna i niewiele lokali prowadzi działalność. Głównie te nastawione na turystów. Zaskoczenie drugie - tych nie ma zbyt wielu, pomimo, że miasto jest piękne, pełne pamiątek historycznych i piwa. Po pobycie w Kolonii i Düsseldorfie to prawdziwy szok. Kto był tam w sezonie, wie o czym mówię.
|
Witryna browaru z widokiem na opustoszałą ulicę - cóż, niedzielne popołudnie.
|
Nie zrażeni niedzielnym niepowodzeniem wracamy w poniedziałek. Witają nas miłe sercu, swojskie obrazki. Ogródek wypełniony (na szczęście nie do ostatniego miejsca), można więc przysiąść i przystąpić do jakże oczekiwanej konsumpcji. Pierwszy kontakt z obsługą może wydać się katastrofalny. Lokal obsługiwany jest - jak zdołałem to ustalić w późniejszej rozmowie - przez osoby z rodziny władającej browarem. Sympatyczna Pani jest niezrównaną mistrzynią w kreowaniu chaosu absolutnego (pierwsze miejsce na mojej liście). A jednak... w tym szaleństwie jest metoda. Po około pół godzinie (!) dostajemy kartę i w niedługi czas później - pierwsze piwo. Dalej wszystko przebiega już gładko. Współczuję tylko zbytecznie przebywanych kilometrów, nagłych powrotów w pół drogi (z piwem w ręce, na które tęsknie spogląda spragniony klient) i innych, zupełnie nieprawdopodobnych wypadków. Szybko okazuje się, że w stałej ofercie jest tylko pilzner i jedno piwo specjalne (akurat było marcowe). OK, w sumie nie oczekiwałem niczego innego.
|
Warzelnia browaru wyeksponowana wewnątrz - dziś to szacowna seniorka w swej kategorii.
|
Podane piwo ma idealną temperaturę (tzn. nie jest za zimne, czego nie znoszę), sympatyczną pianę, po której zostają charakterystyczne krążki (w pierwszym kuflu pozostało ich siedem) oraz przyjemny chmielowy aromat (choć nie jest zbyt gorzkie - raczej dobrze zbalansowane). Piwo jest oczywiście mało klarowne, jak przystało na produkt naturalny, czyli niefiltrowany i niepasteryzowany. Powiedzmy sobie szczerze - nie jest to piwo wybitne. Ale takie, na które chętnie się wraca, już zdecydowanie tak. Ma też w sobie to coś (czego nie potrafię zdefiniować), taką nutę... swojskości. Piwo marcowe było mniej udane. Niby wszystko w porządku, szybko jednak powróciliśmy do sympatycznego pilznera. Dodam, że w lokalu serwują całkiem smaczne jedzenie - no, ale nie ono jest tu najważniejsze.
|
Jedna z sal wewnątrz piwiarni.Czas się tu na pewno zatrzymał.
|
Krótka wizyta we wnętrzu i rozmowa z właścicielką przynosi garść podstawowych informacji. Piwo warzy się na warzelni o wybiciu 11 hl, w interesującej, miedzianej obudowie. Dość sfatygowanej dodajmy - no, ale instalacja ma już 37 lat. W tym czasie Niemcy dwukrotnie zdobyły (i straciły) mistrzostwo świata w piłce kopanej a Roberta Lewandowskiego nie było jeszcze na świecie (tak, tak!). Tabliczka znamionowa wskazuje, że jest to wyrób znanej firmy Kaspar Schulz, choć jak sprawdziłem później, browar występuje w referencjach firmy Caspary. Z pozwoleniem na wykonanie zdjęć nie miałem najmniejszego problemu. Obok znajduje się sala urządzona w stylu typowej bierstube. Miałem wrażenie, że w powietrzu unosi się wciąż zapach tytoniowego dymu - choć dziś oczywiście palenie jest surowo zabronione.
|
Piwo w stylu bawarki (nie mylić ze stylem bawarskim). Kolejna wpadka obsługi, która... wychodzi na zdrowie (drożdże maja mnóstwo witamin :)
|
Na koniec spotkał nas prawdziwy hit wieczoru. Kolejne podane piwo przypominało cienką kawę z mlekiem lub bawarkę (dla niezorientowanych - herbata z niewielką ilością mleka). Podekscytowana Pani wyjaśniła, że właśnie musiała podpiąć się do nowego tanka (piwo serwuje się tu wprost z tanków leżakowych, nie z beczek), no i coś poszło nie tak, a piwowara właśnie nie było. Prawdziwie drożdżowe piwo (od razu przypomniał mi się pewien wyrób z browaru EDI). Piwo okazało się całkowicie pijalne, wyczuwalność drożdży była... minimalna. Lokalsi pociągali z kufli z minami Bustera Keatona (taki komik z epoki łowców reniferów, czy nawet mamutów), tylko jakaś para turystów pozostawiła niedopite kufle. Po chwili sytuacja powróciła do normy. Oj, warto tu kiedyś wrócić!